„Przypuśćmy, iż ktoś przekonał cesarza, by włożył nowe szaty z materiału tak delikatnego, że dla zwykłego oka szat wcale nie było. I przypuśćmy, że jakiś chłopczyk obwieścił ten fakt czystym, donośnym głosem… Dostaniecie wtedy „Opowieść o cesarzu, który nie miał ubrania”.
Ale gdybyście wiedzieli trochę więcej, byłaby to „Opowieść o chłopcu, który dostał zasłużone baty za niegrzeczne zachowanie wobec władcy i został zamknięty w komórce”. Albo „Opowieść o całym tłumie, który został otoczony przez straże i poinformowany, że to się wcale nie wydarzyło. Jasne? Ktoś chce dyskutować?”.
Może to być również opowieść o tym, jak całe królestwo dostrzegło nagle dobrodziejstwa płynące z „nowych szat” i wzbudziło w sobie entuzjazm dla zdrowych zabaw sportowych w wesołej i orzeźwiającej atmosferze, które to zabawy miały z każdym rokiem więcej wyznawców, aż doprowadziły do recesji spowodowanej krachem przemysłu tradycyjnych ubrań.
Może to być nawet opowieść o wielkiej epidemii zapalenia płuc w ’09. Wszystko zależy od tego, ile wiecie.”
Terry Pratchett. „Złodziej czasu.”
Jeden z moich znajomych opublikował ostatnio na Facebooku link do wstrząsającego reportażu o księdzu Jankowskim. Tytułem komentarza wstawił tylko trzy kropki, co w gruncie rzeczy rozumiem, bo w przypadku tego typu historii czasami zwyczajnie brakuje słów. Zamieszczony na jego profilu link kierował do artykułu za paywallem, co w niniejszej opowieści jest informacją kluczową. Nie trzeba było bowiem długo czekać, by ktoś w komentarzu sformułował prośbę: „opisz w zdaniu czy dwóch o co chodzi, bo nie mam abonamentu”.
Postanowiłem zareagować, bo prośba o to, by ktoś poświęcił swój czas i wykonał jakąś pracę wyłącznie z tego powodu, że ktoś inny postanowił zaoszczędzić parę złotych, wydała mi się mimo wszystko dość nietypowa (by nie powiedzieć, że zwyczajnie bezczelna), w związku z czym mniej więcej w tym tonie skomentowałem to oczekiwanie. Wywiązała się z tego dyskusja, z której wynikało w przybliżeniu tyle, że ów „czytelnik” nie widzi potrzeby sięgania do źródła treści, jeśli jej streszczenia go nie przekonują, a zamieszczanie na darmowej platformie społecznościowej linków do płatnych treści wydaje mu się „problematyczne”. Zresztą, szybko uczynił zadość swojemu oczekiwaniu i w kilka chwil znalazł wpis kogoś, kto nieco szerzej zrelacjonował całą sprawę.
Parafrazując przytoczonego we wstępie Pratchetta: niniejsza historyjka może być opowieścią o pokoleniu, którego system edukacji pozbawił naturalnej ciekawości świata, pozwalając zadowalać się streszczeniami i brykami, dzięki którym może „zaliczać” kolejne etapy nauki. Może to być też opowieść o silnie ugruntowanym przekonaniu, że w internecie wszystko jest darmowe. Ale może to również być historia o wydawcach, którzy wciąż nie potrafią przekonać swoich czytelników, że stworzenie i publikacja interesującej i unikalnej treści to również praca, za którą należy się wynagrodzenie. Wszystko zależy od tego, ile wiemy.
Baśniowy eksperyment z nowymi szatami cesarza nie udał się tylko z tego powodu, że ów chłopiec, który krzyknął, że „cesarz jest nagi” złamał swego rodzaju konwencję, którą nieuczciwi tkacze próbowali narzucić tłumowi. Gdyby nie to, oszustwo byłoby doskonałe.
Nie zarzucam rzecz jasna wydawcom równie nieczystych intencji, niemniej twierdzę, że w modelu płatnej dystrybucji treści integralność tej konwencji wydaje się być kluczowa. O tym, że treść stanowi jakąś wartość wszyscy wydawcy powinni mówić jednym głosem. Kwestia waluty, jaką użytkownik płaci za tę wartość, to zupełnie odrębny temat, bo zapłata za dostęp do treści może następować zarówno gotówką, jak i uwagą, skierowaną w stronę reklam, danymi, lub czymkolwiek innym, co stanowi wartość dla wydawcy. Ale fundament musi być trwały: treść musi być wartościowa i wydawcy o tej wartości na każdym kroku powinni przypominać.
Tymczasem w rzeczywistości rynek wydawniczy w jednym miejscu próbuje przekonać odbiorców do płatnych treści, w innym dostarczając odbiorcom wielu argumentów na irracjonalność płacenia za treści, których jakość i unikalność są – delikatnie mówiąc – mocno dyskusyjne. Jak w jednym z niedawno opublikowanych artykułów o cenach oleju napędowego, którego krzykliwa zapowiedź przekonywała mnie: „Drożyzna tylko w Polsce!”, choć z treści wynikało, że owa „drożyzna” to cena zaledwie o ułamek procenta przewyższająca unijną średnią, a „tylko w Polsce” oznaczało w rzeczywistości, że w 10 europejskich krajach ceny są jeszcze wyższe.
Opowieść o polskim rynku wydawniczym staje się tym samym historią o krawcu, który próbuje przekonać cesarza do nowych szat, mówiąc mu przy tym otwarcie, że jest nagi i pozwala się oszukiwać.